Wypadek Na Motorze

Mój mąż miał w piątek wieczór wypadek na motorze.
Połamane żebra, kolano, piszczel, palec w ręce i do tego wylew wewnętrzny z powodu pęknięcia tętnicy.

Kiedy wychodził po południu do pracy, mówię mu:
– Nie bierz motora. Weź auto.
Prosiłam, ale się uparł.

Jeszcze tydzień wcześniej robiłam mu zastrzyki, bo przez miesiąc dosyć ciężko przechodził krztusiec i jeszcze jest słaby.

Mam go teraz w domu. Leży unieruchomiony na stelażu w sypialni i przyznam, że jest to ciężkie doświadczenie. Wczoraj już byłam potężnie zmęczona, bo zdarza się, że czasem co kilka minut potrzebuje, żebym podała mu wodę, czy cokolwiek innego, albo pomogła mu zmienić pozycję. Oprócz tego ma jeszcze ataki kaszlu, a przy połamanych żebrach przechodzi przez piekło dosłownie.

Zatem jestem w takim stresującym trybie oczekiwania i właśnie wczoraj już padałam na nos zwyczajnie wykończona psychicznie i fizycznie lataniem po piętrach, przynoszeniem, zanoszeniem, jedzenia, basenu, leków, itd. Myślę, że niedziela była takim dniem organizacyjnym i egzaminem.

Nota bene, nigdy nie widziałam czarnego ciała od urazu i nie powiem, okropnie to wygląda.

Gdy w piątek wieczór dostałam telefon, pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to pytanie:

Co się dzieje? Dlaczego on wciąż daje mi tak popalić?

To już trzeci rok szpitalnych korowodów. Po „marchewkach” zaczął się sypać. Najpierw jeden rak – wycięty. Kolejny – pod kontrolą. Regularnie co tydzień nagłe ataki wysokiej gorączki, drgawki, by po kilku godzinach wstać, jak gdyby nigdy nic dzięki końskim dawkom witaminy c.

Na dodatek hipochondryk

Pewnego dnia rozmawia ze swoim przyjacielem i ten opisuje mu, jaki miał atak duszności, że prawie zszedł z tego świata.
Opowiada mi to i myślę sobie:
– Aha… Tylko patrzeć, jak mój Andrea będzie miał napad duszności.

Stało się to wieczorem. Od tego dnia ma regularne napady. I tak już z rok czasu. Żeby było mocniej, przyniósł sobie krztuśćca na początku lutego i jak wspomniałam, bardzo ciężko go przechodził.

Mój mąż jest jedynakiem. Wychuchany przez mamę, ale nie spaczony za mocno. Sam jest ogromnie opiekuńczy i na ile to możliwe, kiedy ja jestem w potrzebie, on staje na rzęsach, aby mnie wesprzeć. Na szczęście dzieje się to niezwykle rzadko, bo ja jestem typem, który nie znosi być uzależniony od innych i też nie lubię takich ludzi wokół siebie, którzy jęczą o chorobach i opowiadanie o nich jest sensem ich życia.

Jest to moja pięta achillesowa. I nie wiedziałabym o tym, gdyby nie mój mąż, który reprezentuje wszystko to, czego najbardziej się bałam i nienawidziłam z całego serca. Sytuacji, w której będę musiała opiekować się kimś obłożnie chorym.

Fakt, iż piszę o tym w tak zimny sposób, nie oznacza, że nie mam uczuć. Oczywiście, że przeżywam to wszystko i nie powiem, mąż dostarcza mi emocji aż nadto. Tylko ja wiem ile razy w nocy przez te ostatnie ponad 2 lata nasłuchiwałam czy oddycha, czy żyje, bo jednak świadomość życia z hipochondrykiem, a zderzenie z sytuacjami, gdzie on rzeczywiście przeżywa te wszystkie ataki, somatyczne czy nie, wymaga siły.

Jesteśmy razem 13 lat. I przez wszystkie lata robię mu kawę rano i zanoszę do łóżka. On nie ma szans na rewanż, bo ja piję turka kilka godzin wcześniej 😂 Znamy się na wylot i stanowimy niezły tandem. On ekstrawertyk do potęgi, ja, skrajny intro. Cyrk na kółkach, ale dzięki temu, sporo rzeczy naprawiłam na poziomie energoinformacyjnym.

I teraz, do czego zmierzam. Zaczęłam analizować całą sytuację.

„Przed czym człowiek drży, to nań spada”

Czysty transerfing. Im bardziej tego nie chcę, tym więcej tego dostaję. Mogłabym też pokusić się o stwierdzenie, że swoimi obawami skazuję męża na cierpienie. Bo tak to może wyglądać z punktu widzenia TR. I jest to rzecz do załatwienia tu i teraz, ale gdyby nie wypadek, nie wiedziałabym, że jest coś do zrobienia i naprawienia, co doprowadzi do uwolnienia nas obu z tego błędnego koła zależności.

Ostatnio nawet z Mamą o tym rozmawiałam i to dzięki niej mnie olśniło, ale zabrakło tąpnięcia i kropki nad i. W tej chwili dokładnie wiem, co muszę zrobić, aby pozbyć się tej „klątwy”, bo jeszcze nie wiem, jak to nazwać, i uwolnić nas oboje, żeby nasze życie nabrało blasku i zniknęły takie incydenty.

Wiele sobie już w życiu posprzątałam, ale czasami kiedy już jedno zniknie, wyłazi na wierzch nowe, wcześniej szczelnie zakryte.
Na szczęście mam narzędzia i 11-letnią praktykę w usuwaniu takich „życiowych chaszczy” więc zabieram się za sprzątanie. Ciekawa jestem wyników i pewnie dopiero za jakiś czas będę mogła stwierdzić, czy trzeba poprawić.

Trochę śmieszne, że trzeba robić rytuały. Ja w nie nie wierzę. Mój umysł świadomy nie wierzy, ale podświadomość potrzebuje tej gry. Ona musi dostać placebo w postaci ćwiczeń mentalnych, aby uruchomić procesy lub przynajmniej nie blokować procesu naprawy.

Tak więc postaram się dzisiaj znaleźć wolne pół godzinki na sprzątanie „pola”. Jestem podekscytowana, bo znam już diagnozę i mam lekarstwo. Teraz tylko zażyć.

Kawa mi wystygła…